Mieli szczęście, zastali mnie w domu. Z powodu zapalenia płuc nie pojechałem do Gdańska. Leżałem w łóżku. Wstałem i ubrałem się. Wyszliśmy na dwór. Mroziło. Milicyjny samochód grzał silnik. Ruszyliśmy przed siebie. Niebawem okazało się, że zawieźli mnie na komendę MO do Chodzieży. Pytałem o co chodzi. Twierdzili, że nie wiedzą. Mają rozkaz aresztowania i tyle.
Komisariat. Tam rejestracja, oddanie wszystkiego i do celi. Skrzynia robiła za prycz. Było ciemno i chłodno. Przynajmniej tak mi się wydawało. Zażądałem lekarza. Przyszedł. Zbadał. Coś zapisał i poszedł.
Przesłuchanie. Funkcjonariusz SB oczekiwał, abym podpisał tzw. lojalkę. „Podpisuj, ku….wa, pier…nie się skończyło!” rozdarł się na całe gardło. Nie podpisałem. Zażądałem adwokata. Roześmiał się. Z powrotem trafiłem do celi. Spędziłem tam noc.
Następnego dnia, 13 grudnia, skuli mnie w kajdanki, wsadzili do „dużego fiata” i pojechaliśmy. Nie wiedziałem gdzie, nie miałem pojęcia za co, nie wiedziałem po co. Byli uzbrojeni. Droga wiodła przez lasy. Milczeli. Zastanawiałem się, czy wrócę.
Cały czas byłem skuty. Jazda nie była zatem „komfortowa”, ale nie zwracałem na to uwagi. Bardziej interesowało mnie to, co można było zobaczyć przez okna samochodu. Kiedy wreszcie trafiliśmy do miasta zobaczyłem, że wszędzie jest uzbrojona Milicja. Stoją patrole. Palą się koksowniki. To nie było codzienne. Wyglądało groźnie.
Wjechaliśmy za wielką bramę. Nie znałem tego miejsca. Kiedy wyszedłem z samochodu dowiedziałem się, że to więzienie. Więzienie we Wronkach. A za co?! A gdzie akt oskarżenia? A gdzie proces? A gdzie sąd? A gdzie skazanie? A jakim prawem?... – Potem, już w celi, pękaliśmy ze śmiechu z tych infantylnych pytań.
Oddałem pasek, sznurowadła i wszystko co miałem przy sobie. Na przesłuchaniu wręczono mi dokument. Decyzję. Z niej dowiedziałem się, że w Polsce wprowadzono stan wojenny, a ja jestem internowany. Jako uzasadnienie osadzenia podano: „Nawoływał do obalenia przemocą ustroju PRL”.
Stan wojenny. Była o tym mowa wcześniej, już w marcu tego roku. Byłem wtedy członkiem Prezydium Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Pile. Siedzibę mieliśmy w ZNTK, gdzie się zabarkowaliśmy. W kraju ogłoszono ogólnopolski strajk ostrzegawczy w związku z tzw. Wydarzeniami Bydgoskimi. Utrzymywaliśmy kontakt telegraficzny z Gdańskiem, z Warszawą, z całą Polską. Zakład pracy był przez nas i załogę przygotowywany do obrony przed pacyfikacją. Mówiło się bowiem, że wyślą na nas wojsko, że jadą czołgi…. Wtedy rozeszło się po kościach. Władza się cofnęła, więc i my odwołaliśmy strajk generalny. Komuna wróciła do swojego pomysłu później. W grudniu.
Warunki we Wronkach były koszmarne. Dosłownie. Kilka metrów podłogi dla czterech więźniów. Piętrowe prycze i jedno małe okienko pod sufitem. Najgorszy był kibel. Tak na to mówiliśmy. Był to pojemnik przypominający wyglądem kocioł z przykrywką. Stał w rogu celi. Tu załatwiało się potrzeby fizjologiczne. W obecności reszty więźniów. Nad kiblem z fekaliami myło się też naczynia do jedzenia. Każdy miał albuminowy kubek, aluminiowe łyżki i aluminiową miskę. Kibel opróżniany był raz na dobę…
Jedzenie, jak dzikim zwierzętom, podawano przez otwór w drzwiach celi. Każdemu przysługiwało pół godziny spaceru na dobę i raz w tygodniu mycie się w czymś, co nazywano łaźnią. Cela była tak mała, że czterech więźniów nie mogło swobodnie w niej stać, a w ciągu dnia nie było wolno siedzieć na łóżku. Łamaliśmy zakazy.
Później, trochę lepiej było w więzieniu w Gębarzewie. Tam co prawda siedziało nas w jednej celi nie po czterech, ale już po osiem, dziewięć osób, ale tam był sedes, a nie kocioł na fekalia. Co prawda sedes nie miał klapy i nie było odrębnej od celi łazienki, więc i tak każdy załatwiał się na oczach wszystkich, ale… przynajmniej można było po sobie spuścić wodę.
Gębarzewo opuściłem w dniu 23 lipcu 1982 roku. Wróciłem do pracy. W zakładzie gnębiono mnie tak długo i tak mocno, że w końcu po kilku latach sam się zwolniłem. Moja rodzina była prześladowana. Działała tzw. „czarna lista”. Gdy wyszedłem, byłem obserwowany, inwigilowany. Pod domem SB „trzymało wartę”. Często widziałem na parkingu ich służbowy samochód. Co jakiś czas przeprowadzano rewizje. Przewracano mieszkanie do górny nogami. Nie w przenośni. Dosłownie. Szukano nielegalnych materiałów. Książek drugiego obiegu, ulotek, dokumentów konspiracyjnych, kontaktów, innych dowodów podziemnej działalności. Za ich znalezienie groziło co najmniej 3 lata więzienia.
Wiedzieli co robą. Po wyjściu bowiem z więzienia, skoro Solidarność była już nielegalna, rozpocząłem działalność w podziemiu. Znalazłem się w siatce „Solidarności Walczącej”. Przesłuchaniami, kratami w oknach, inwigilacją chcieli mnie przestraszyć, a stało się odwrotnie. Utwierdzili, że trzeba z nimi walczyć! Wiedziałem to może dlatego, że opozycyjnie „nie urodziłem się” w 1981 roku.
Pierwsze doświadczenia z polityką miałem już w szkole średniej, kiedy miałem 16 lat. Potem brałem udział w strajku, jeszcze przed Sierpniem’80, w grudniu 1979 roku. Stan wojenny i więzienie było zatem kolejnym etapem mojej drogi ku dorosłości. Owszem, więzienie to była trauma, ale i wielka szkoła życia, choć ogromne znaczenie, być może jeszcze większe, niż okres spędzony w celi, miała działalność w podziemiu. Ona wpływała bowiem nie tylko na przekonania, hartowała charakter, utrwalała poglądy, budowała lojalność, solidarność, wierność, ale też uczyła pracy w konspiracji. Nabyłem umiejętność rozpoznawania ludzi, oceniania ich charakteru, poglądów, przewidywania ich zamiarów, wyprzedzania działań... Z młodego chłopaka stałem się „politycznym zwierzęciem”. Rozglądałem się. Nabierałem woń w nozdrza. Nasłuchiwałem. Byłe ostrożny, czujny, ale… robiłem swoje.
Tadeusz Jurek. Młody chłopak, niewiele starszy ode mnie. Przewodniczący Solidarności w Zakładzie Remontowo-Budowalnym. Był moim bliskim kolegą, prawą ręką. Naraził się ludziom PZPR jeszcze za czasów legalnej Solidarności. Razem obnażyliśmy wtedy łajdactwa i finansowe przekręty w jego firmie. Razem też zorganizowaliśmy kilka innych przedsięwziąć na rzecz pracowników. Przede wszystkim promowaliśmy idee i ludzi Solidarności, z Lechem Wałęsą na czele. To drażniło pezetpeerowców. Kiedy ogłoszono stan wojenny i Tadeusz dowiedział się, że zostałem aresztowany, próbował zorganizować strajk w swoim zakładzie pracy.
Pewnego dnia, wcześnie rano, o szóstej, kiedy szedł do pracy, w okolice nadjechała milicyjna suka. Tak relacjonowali świadkowie. Potem okazało się, że czterech mężczyzn „po cywilnemu” barbarzyńsko go pobiło i bestialsko okaleczyło. Wyrywano mu kombinerkami ciało na dłoniach. Wyglądało to bardziej na tortury niż chuligańskie pobicie. Oficjalnie nie było wiadomo kto. Tzw. „nieznani sprawcy”. To było częste w PRL. Wiele lat później próbowaliśmy dociec prawdy. Nie udało się. Za czasów komuny twierdzono, że dokonał samookaleczenia. Potem, już w wolnej Polsce, też nie udało się wyjaśnić sprawy. Zniszczono dowody, zatarto ślady… Tadziu zmarł w swoje trzydzieste urodziny. Zostawił żonę i dzieci. Jego pogrzeb na cmentarzu w Szamocinie stał się publiczną manifestacją przeciwko komunie, przeciwko ustrojowi, przeciwko Państwu PRL. Pomagaliśmy jego rodzinie. Poprzez ludzi struktur podziemia zbieraliśmy pieniądze na ich wsparcie.
Rok 1989. Nie byłoby go bez Solidarnosci’80 i czasu stanu wojennego po 1981 roku. Proces przejęcia władzy, by budować wolną, suwerenną Polskę, odbył się w Polsce „aksamitnie”. To nie była rewolucja. Zorganizowano „okrągły stół”. Plusem było, że ulice nie „spłynęły krwią”. Minusem, że wielu komunistycznych działaczy nie dosięgnęła odpowiedzialność. Obecnie różnie jest to oceniane, ale chyba trudno byłoby się zgodzić z tezą, że po 1989 roku w Polsce „zamiast liści powinni na drzewach wisieć komuniści”. Nie byłoby nic gorszego, gdyby ofiary weszły w skórę swoich oprawców.
13 grudnia powinien być w Polsce dniem pamięci oraz oddawania hołdu zabitym, pobitym i rozbitym. Bo wielu zabito, dużo pobito, a większość rozbito. Rozbito psychicznie. Ten dzień powinien być też przestrogą dla nas wszystkich, by pamiętać, że demokracji nie dostaje się raz na zawsze, że wolności nie otrzymuje się raz na wieki, ale przyzwoitym trzeba być… zawsze!
autor i fot.: senator Adam Szejnfeld
****
Adam Szejnfeld został członkiem i działaczem NSZZ Solidarność tuż po jej utworzeniu w sierpniu 1980 roku. Sam założył związek w 17. różnych zakładach pracy. W strukturach Solidarności pełnił wiele funkcji, m.in.: przewodniczącego Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” Kombinatu PGR Noteć, sekretarza Międzyzakładowej Komisji Koordynacyjnej NSZZ „Solidarność” w Chodzieży, członka Prezydium Zarządu Regionu NSZZ „Solidarność” w Pile, członka Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Pile, a także członka Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” ds. Rolnictwa i Żywności w Gdańsku.
W stanie wojennym był najmłodszym internowanym z terenu ówczesnego Województwa Pilskiego. Został aresztowany w dniu 12 grudnia 1981r. w Szamocinie, w przededniu ogłoszenia stanu wojennego i osadzony w areszcie Milicji Obywatelskiej w Chodzieży. W dniu 13 grudnia przewieziono go do Zakładu Karnego we Wronkach, gdzie usłyszał zarzut, że „nawoływał od obalenia przemocą ustroju PRL”. W dniu 5 stycznia został przetransportowany z Wronek do Zakładu Karnego w Gębarzewie skąd po pół roku, w dniu 23 lipca 1982 roku, wyszedł na wolność.
Po wyjściu z więzienia nie zaprzestał działalności i kontynuował ją w podziemnych strukturach powstałej w Wrocławiu „Solidarności Walczącej”. Gdy ponownie zalegalizowano Solidarność, Adam Szejnfeld powrócił do jawnej działalności, tworzył struktury Komitetów Obywatelskich „Solidarność”, został członkiem Komitetu Obywatelskiego Krajny, Ziemi Nadnoteckiej i Pałuk w Pile oraz przewodniczącym Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” w Szamocinie. W dniu 1 czerwca 1990 r. został pierwszym nowo wybranym burmistrzem w wolnej Polsce.
Później współtworzył i działał w Ruchu Obywatelskim Akcja Demokratyczna, w Unii Demokratycznej, w Unii Wolności, a obecnie w Platformie Obywatelskiej. W przeszłości był radnym i burmistrzem, posłem, europosłem oraz wiceministrem gospodarki. Obecnie jest senatorem Rzeczypospolitej Polskiej.