Nataliia pochodzi z Charkowa, czyli z drugiego co do wielkości miasta w Ukrainie. W Pile wraz z córką mieszka od 6 lat. Ciężko mówić jej o tym co teraz dzieje się tam na miejscu z jej mężem, bliskimi, przyjaciółmi czy sąsiadami...
- To było w zeszły piątek. Moja mama napisała mi: bardzo Cię kocham córeczko. Nie martw się będzie dobrze. A później dostałam od niej kontakt dopiero w niedzielę, czyli dwa dni po - mówi Nataliia Syriatska, Ukrainka pochodząca z Charkowa.
W piwnicach czy w charkowskim metrze, w którym mieszkańcy chronią się przed rakietowym ostrzałem Rosjan często nie ma zasięgu. W mieście z rąk okupanta zginęło już niemal 200 osób. Rannych trudno nawet zliczyć. Nie wszyscy są teraz w stanie się ewakuować, bo rosyjskie wojska ostrzeliwują także humanitarne kordony. Ci, którym udało się uciec nie mieli łatwej drogi do pokonania.
- Zabraliśmy panią w ósmym miesiącu ciąży. Pokonywała większość drogi pociągiem, ale bardzo dużo szła. Zabierała się z obcymi ludźmi, potem znowu szła. Mówi, że ma odciski na nogach - mówi Arkadiusz Mądrawski, wolontariusz.
Ale żyje i jest już bezpieczna. Straż Graniczna podaje, że dotąd przed wojną do Polski uciekło ponad 1 mln 300 tys. uchodźców. Jak sami mówią, nie wiedzą czy po zakończeniu wojny będą mieć do czego wracać.
- Bardzo dużo całych osiedli jest zniszczonych. Niszczą szkoły, spalili już ich ponad sześć. Niszczą szpitale, żeby ludzie nie mieli, gdzie otrzymać pomocy medycznej - opowiada Nataliia Syriatska.
Celem rosyjskich rakiet padają także bezcenne zabytki.
- Zniszczyli ponad tysiącletnią cerkiew. W czym ona im przeszkadzała? - pyta retorycznie Ukrainka.
Tak samo jak jeden z największych w Europie placów, czyli Plac Wolności, na który spadła rosyjska rakieta.
fot. Nexta
Zobacz także