O złotej dekadzie polskiego himalaizmu, o blaskach i cieniach wspinaczki wysokogórskiej opowiadał Krzysztof Wielicki. Spotkanie z jednym z najwybitniejszych himalaistów na świecie odbyło się w miniony piątek w gminnej bibliotece publicznej w Lubnie.
Złota dekada polskiego himalaizmu przypada na czas od połowy lat siedemdziesiątych do końca lat osiemdziesiątych XX wieku. Krzysztof Wielicki w 1980 roku zdobył Mount Everest 8488 m n.p.m i było to pierwsze wejście zimowe na ten szczyt. W roku 1986 również dokonał pierwszego zimowego wejścia na ośmiotysięcznik Kanczendzongę. A dwa lata później samotnie zdobył Lhotse i to było również pierwsze zimowe wejście na ten szczyt, czyli 8511 m n.p.m.
- W trudnych czasach społecznie wydawałoby się mieliśmy największe sukcesy. Bo to czasem tak jest. Im trudniej, bardziej pod górę tym więcej ma człowiek determinacji do tego, żeby coś osiągnąć. Bo jak jest łatwo to też nie jest dobrze. Dobrze, jeśli mamy problemy, przeszkody do pokonania. I to moje pokolenie wykorzystało - mówi himalaista Krzysztof Wielicki.
Krzysztof Wielicki nie kwestionuje dokonań obecnych himalaistów. Zdaje sobie sprawę, że współczesna technika pomaga. Ma tu na myśli przede wszystkim dostęp do szczegółowych prognoz pogody, łączność oraz możliwość szybkiego przetransportowania potrzebnego sprzętu. Według himalaisty w dalszym ciągu w tym wszystkim najważniejszy jest człowiek i to co potrafi. Jednak pobudki dla których wspinają się teraz ludzie są już zupełnie inne niż za jego czasów.
- Tymi wejściami, które teraz obserwujemy pod Everestem, K2 czy gdzieś tam. No to oni piszą swoją historię. Wejdzie, nie wejdzie, różnie bywa. Zrobi zdjęcie, fajnie. Ale tak się nie pisze historii alpinizmu. Żeby pisać historię trzeba robić coś co znaczy coś w danej dyscyplinie - dodaje himalaista.
Krzysztof Wielicki już nie planów związanych z organizowaniem wielkich wypraw narodowych w wysokie góry. Skupia się na wyjazdach z przyjaciółmi na tereny dziewicze do Chin czy Pakistanu. Tam zdobywa już bez presji i zainteresowania mediów sześciotysięczniki.
Komentarze